gliśmy dużą dzieżę glinianą, napełnioną po brzegi pombe. Jakaś ręka postawiła ją tam, kiedyśmy jeszcze spali. Ale zachwyt nasz nad pombe zdołał już przez noc ochłonąć. Zraziła nas może brudno-szara barwa napoju, może widok kilkunastu mniejszych lub większych owadów, które znalazły w nim śmierć przedwczesną, dość, że zawoławszy Brunona, oddaliśmy całą dzieżę naszym ludziom. Nie potrzebuję dodawać, że została przyjęta i opróżniona z rozkoszą.
Dopiero przy świetle dziennem spostrzegliśmy, że wioska Muene-Pira leżała po większej części w zgliszczach. Nie mogły to być skutki dawnych wojen, gdyż ślady pożaru były zupełnie świeże. Nawet wielkie drzewa, stojące na majdanie, nosiły na konarach znaki ognia. Pożar ten wszczął się wskutek huraganu, który rozmiótł ogniska i powrzucał głownie na trzcinowe dachy. Wszystkie chałupy spłonęły, ale dla czarnych nie wielkie to nieszczęście; w kraju nie brak przecie ani gliny, ani chróstu. Jakoż w gęstwinie drzew wznosiły się już liczne nowe chaty.
Muene-Pira jest dużą osadą, posiadającą kilkaset głów. Ludzie U-Doe różnią się od sąsiadów zaostrzonemi przedniemi zębami. Zęby te są osadzone nieco skośnie, ale mniej, niż u oko-
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/395
Ta strona została uwierzytelniona.