licznych U-Zaramo i U-Zigua, wskutek czego kąt ich twarzowy jest nieco prostszy. Dzieci nie widziałem nigdzie tak pięknych. Były one też śmielsze, niż w innych wioskach i na skinienie chętnie się zbliżały. Rozczulał nas zwłaszcza jeden malec, może dwuletni, który z wielką ufnością puszczał się ku nam na swoich chwiejnych jeszcze nóżkach i zbliżywszy się, obejmował łapkami nasze nogi, uważając je widocznie za podpory, stworzone umyślnie na to, aby mały czarny dżentelmen miał się w danym razie czego uchwycić. Z niemniejszą też ufnością wkładał do ust wszystko, co od nas dostawał. Matka owego malca, chodząc za nim, uśmiechała się z taką tkliwością, jak wyrafinowana biała kobieta. Była w tym uśmiechu duma z rezolutności dziecka i zarazem obawa, żeby się nieuprzykrzyło. Inne dzieci siedziały czarnym wianuszkiem koło naszego namiotu, podziwiając nas całemi godzinami, w milczeniu i ze skupioną uwagą.
W ogóle wioska, mimo zgliszczów, czyniła wrażenie ładu i zamożności. U-Doe są też zamożniejsi od sąsiadów. Rolą zajmują się mniej od nich — tyle tylko, by mieć dostateczną ilość sorgo na wyrób pombe. Posiadają natomiast trzody. Od czasu wyjścia z Bagamoyo tu po raz
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/396
Ta strona została uwierzytelniona.