słów, zstępuję w towarzystwie kilku czarnych do wody.
Przedemną idzie Kirshali i Franciszek, za mną Sulimue, Simba i M’kamba. Bardzo lubię murzynów, wyznaję jednak, iż w tej chwili z pewną satysfakcyą przypominam sobie, że krokodyle lubią ich także i że w ogóle czują większy pociąg do czarnego mięsa, niż do białego.
Przeprawa istotnie nieznośna. Woda, która w pobrzeżnych zalewach jest prawie stojąca, czyni się we właściwem korycie rzeki niezmiernie wartka. Poniekąd zabezpiecza to od krokodylów, ale utrudnia pochód. Pomnąc, że kogo nurt porwie i stoczy na głębsze i spokojniejsze wody, tego krokodyle znajdą z pewnością, opieram się z całych sił na dzirycie, który wziąłem od jednego z pagazich, a mimo tego postępuję z wielkiem wysileniem.
Nareszcie dziryt pęka mi w ręku: chwytam za kark Franciszka i trzymając się go, brnę dalej. Dno rzeki zawalone jest podwodnemi głazami. Raz wynurzam się po kolana, to znów zapadam prawie po piersi. Miła rzecz, stojąc na podwodnym głazie, szukać nogą przed sobą gruntu, z tą nadzieją, że może w dziurze siedzi jakie licho, które ułapi za łydkę.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/404
Ta strona została uwierzytelniona.