Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/431

Ta strona została uwierzytelniona.

Wiosek w tej stronie prawie niema. Pustka tu wielka i cisza taka, że gdy wiatr nie kołysze traw, usłyszysz oddech własnych zmęczonych piersi. Tkwi w tem niepospolity urok. Ziemia, drzewa, przestrzeń, powietrze, blask — słowem, wszystkie żywioły zdają się tu tworzyć jednę duszę, bardzo monotonną, ale nieskończoną i jakby pogrążoną w śnie. Ci, którzy choć raz w życiu uczuli nostalgię za nieskończonością i bezwzględnym spokojem, mogą w takiej okolicy znaleźć to, czego napróżno szukali gdzieindziej.
Z wyniosłości widzieliśmy od czasu do czasu Wami, którą rozpoznać łatwo po ciemnych wstęgach dziewiczego lasu, pokrywającego oba jej brzegi. Spędziliśmy nad jej brzegiem jeszcze jednę noc, poczem, przebywszy ją po raz trzeci, odprowadziliśmy ojca Kormana do Mandery.
Wyszliśmy, wbrew obyczajowi, przyjętemu przez karawany, późno, bo koło godziny dziesiątej; przyszliśmy zaś do Mandery o drugiej, że zaś dzień był pogodny, niebo bez chmurki, więc drogę odbywaliśmy wśród największego upału, jakiego w Afryce zaznałem. Pod naszą szerokością trudno sobie wyobrazić, do jakiego stopnia dochodzi gorąco na tych wzgórzach, wystawio-