Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/438

Ta strona została uwierzytelniona.

Z niewielką też przyjemnością myślałem, że koniec końcem, trzeba będzie jeszcze raz przejść w bród tę malowniczą rzekę i wyznaję, że życzyłem sobie w duszy, by była mniej malowniczą, ale za to i mniej obfitą w krokodyle. Na szczęście, w wiosce Digwasu znajdowała się piroga, którą przejechaliśmy na drugi brzeg bez żadnego wypadku i nawet bez widzenia złowieszczych czarnych punktów.
Wioska leży na polanie, wśród gąszczy, o kilkadziesiąt kroków od rzeki. Okrągłe chaty otaczają majdan, na którym pod wspaniałą mimozą odbywały się niegdyś palawery (narady). Było to, jeśli nie najgrubsze, to najrozłożystsze drzewo, jakie widziałem w Afryce. Może zresztą mylę się, nazywając je mimozą; w każdym razie miało ono delikatne pierzaste liście, podobne do liści mimozy. Olbrzymia jego korona zacieniała kilkadziesiąt metrów naokół. Namiot nasz, stojący tuż obok pnia, wydawał się, jak biały płatek kwiatu. Ludzie pomieścili się wszyscy, nie wyłączając miejscowych, którzy tu, jak wszędzie, przyszli się na nas gapić.
Po południu, wziąwszy strzelbę, poszedłem nad rzekę, w nadziei, że uda mi się strzelić do krokodyla. Jakoż uszedłszy może pół kilometra,