co ją nawet szpeciło, albowiem głowa wydawała się przez to dwa razy tak wielką, jak być powinna. Dzika ta piękność oswoiła się jednak wkrótce dostatecznie.
Brahimu gniewał mnie, ciągle bowiem rozmawiał ze sobą, jeśli zaś zwracał się ku nam, powtarzał wiecznie jeden wyraz: „diwai!“ (wina), wyciągając przytem ręce i kiwając niemi, jak dziecko, które się czegoś napiera. Sami piliśmy już wodę z koniakiem, albowiem została nam tylko jedyna butelka wina chinowego, które wykrzywiało usta goryczą. Chcąc ukarać natręta, nalałem mu pół szklanki tego specyału. Wypił, oblizał się, powiedział „msuri“ (dobre) i prosił o więcej. W końcu nawymyślałem mu od żebraków i kazałem pójść precz.
Apteka moja była tego dnia w robocie, albowiem, prócz wina chinowego, wydawałem z niej ricinus. Wieczorem zachorował nasz pagazi M’Kamba; przyszedł do mnie szary, popielaty, znękany, trzymając się oboma rękami za brzuch. Wymiarkowawszy z tego giestu, co go boli, dałem mu pięć ogromnych kapsułek, które gryzł w zębach, jak śliwki. Po spożyciu, ten także oświadczył, że lekarstwo jest „msuri.“ Na drugi dzień zdrów był, jak lew i niósł swoją pakę z naj-
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/444
Ta strona została uwierzytelniona.