błotem. Ludzie zapadali w nie głęboko. Dla mnie było niepodobieństwem rozbierać się i ubierać za każdem przejściem, kazałem się więc przenosić. Simba, który mnie przenosił, zapadał się wskutek zdwojonego ciężaru jeszcze głębiej, chwiał się i dosłownie: jęczał podemną. Ale wygramoliwszy się na brzeg, poczynał się zaraz śmiać z radości, że nie spuścił swego M’Buana Kuba w błoto. Każdy inny — nie murzyn — byłby klął, na czem świat stoi.
Na jednem z wyniesień, leżących już blisko Kingani, widziałem największy boabab, jaki zdarzyło mi się spotkać w całej podróży. Pień miał z pewnością kilkanaście łokci obwodu. Zdala wydało mi się, że widzę lamparta, przyczajonego między gałęziami, ale gdym, wziąwszy sztucer, przysunął się bliżej do drzewa, pokazało się, że był to kawał pstrej, nastroszonej kory.
Zaraz potem wszedłem na wielkie błota, utworzone przez rzekę i morze. Ciągną się one na kilkanaście kilometrów, aż do właściwego koryta Kingani, oddzielonego jednak od nich pasem karłowatych krzów. Dzień był, na moje nieszczęście, bezchmurny; koło godziny wpół do 8-ej słońce poczęło mocno przypiekać, a prócz tego raził nieznośny blask promieni, odbitych od szklą-
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/453
Ta strona została uwierzytelniona.