wyciśniętych jak najwyraźniej śladów wielkich zwierząt; były tam tropy hipopotamów, dzików-ndiri, antylop, zebr, giraf i lampartów, wszystkie zmierzające do owych wysp, pokrytych gęstwiną. Mimo choroby i wyczerpania, żal mi było opuszczać te miejsca i z zazdrością myślałem o towarzyszu, który pozostał w Gugurumu, przy jedynem w okolicy poidle. Obiecywałem sobie nawet w duszy, że, jeżeli w misyi przyjdę zupełnie do zdrowia, to jeszcze tam wrócę, bodaj na kilka dni. Zły byłem też na siebie, żem nie rozpoczął podróży od Gugurumu, co mogłem doskonale uczynić.
Upał był coraz większy. Szedłem też z coraz większą trudnością i myślałem, że błota nigdy się nie skończą. Nie wiem, jaka jest ich szerokość, przypuszczam jednak, że pokrywają one przestrzeń bardzo rozległą. Nakoniec jednak dotarłem do haszczów, obrastających właściwe koryto rzeki. Widziałem znów między niemi dziwne krzaki, wydające owoce, podobne do naszych dyń. Droga była i tu błotnista bardzo, ale o tyle lżejsza, że się szło cieniem.
Nagle stanęliśmy nad rzeką. Była ona w tem miejscu dwa razy tak szeroka, jak w leżącem powyżej M’toni. Na przeciwnym brzegu ujrza-
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/455
Ta strona została uwierzytelniona.