wać przed skwarem. W chacie nie było żywego ducha, jednakże po rozmaitych sprzętach odgadłem, że przemieszkuje w niej biały człowiek lub ucywilizowany murzyn. Znalazłem między innemi rzeczami dwie kwadratowe, duże blaszanki, takie, w jakich u nas przechowują naftę, napełnione — o rozkoszy! — słodką wodą. Nie wiem, jak ona tam długo stała, dość, że wydała mi się boskim nektarem. Na domiar pomyślności, szukając szklanki w torbie podróżnej, odkryłem na jej dnie kilkanaście małych, zielonych cytryn, o których zapomniałem zupełnie, a które, jeszcze w Manderze, wsypał mi brat Aleksander. Sok ich, wyciśnięty do wody, orzeźwił mnie i dodał mi sił do dalszego pochodu.
Przebywszy kilka parowów, napełnionych błotem, weszliśmy w kraj o tyle wyższy, że leżący po za łożyskiem rzeki. Otoczył nas teraz płowy step, lekko falisty, na którym samotne, przysadziste drzewa zdawały się drzemać w spiekocie słonecznej. Od wschodniej strony, w której wysoki widnokrąg odcinał się twardą linią od błękitu nieba, przychodził od czasu do czasu powiew morski. Okolica zdawała mi się znajomą. Nakoniec, może po godzinie jeszcze drogi, ujrzałem na krańcu wzroku coś, jakby ciemną wstęgę.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/457
Ta strona została uwierzytelniona.