Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/463

Ta strona została uwierzytelniona.

ków z ludźmi, znaleźliśmy się na pokładzie parowca „Wissmann.“ Było to prawdziwe szczęście, że nie potrzebowaliśmy jechać arabską dauą. Byłem bardzo osłabiony, odczuwałem jednak w pełni tę odmianę, jaka musi uderzyć każdego, kto po wędrówce na stałym lądzie znajdzie się nagle na morzu. Tam zielone i płowe barwy pochłaniają jasność słoneczną, widnokrąg zamknięty jest wzgórzami — tu, jeden blask, jedna nieskończoność barwy błękitnej na górze i w dole — jasno, przestronnie, powietrzno! Człowiek z rozkoszą oddycha, z rozkoszą wyciąga strudzone pochodami nogi i odczuwa radość ze spoczynku i życia.
Cztery godziny drogi, jedna butelka szampana i oto już nad jasno-błękitną tonią poczyna się podnosić najprzód wieża z latarnią, następnie pałac sułtana, dom konsulatu angielskiego i wreszcie cały szereg budowli, patrzących oknami na morze. Zanzibar! Stajemy i lądujemy. Po chwili cała czereda czarnych niesie moje pakunki do szpitala. Ogarnia mnie woń gwoździków, sandału i suszonego rekina, którą pachnie cały Zanzibar. Niedawno jeszcze to miasto i ta wyspa, pokryta mangami, wydały mi się szczytem egzotyczności; teraz patrzę na te kąty, jak-