głównym maszcie, której jednak, z powodu blasku, nie mogłem rozpoznać. W pół godziny później statek wspaniały i ogromny, jak lewiatan, przesunął się opodal mego okna. Wyznaję, że gdym na przodzie jego, wedle dzioba, wyczytał: „Pei-Ho,“ krople zimnego potu wystąpiły mi na czoło i uczyniło mi się prawie słabo. Byłem jeszcze chory, a przytem stękniony ogromnie do swoich.
Chciałem zaraz żegnać się z poczciwemi Siostrami i jechać, tymczasem nadszedł mój towarzysz z oznajmieniem, iż w agencyi powiedziano mu, że statek przyjmuje podróżnych dopiero nazajutrz, to jest w dniu wyruszenia. Jednakże o dziesiątej pojechaliśmy obaj, bez pakunków, by obejrzyć kabiny i zamówić sobie dobre miejsca. Po długim pobycie w Zanzibarze i na stałym lądzie, ów komfort europejski, zwierciadła, złocenia, aksamity, wygoleni stewartowie we frakach i białych krawatach, czynią prawie onieśmielające wrażenie. Taka to pełnia cywilizacyi, tak się od tego odwykło, tak się przywykło do nagich czarnych skór i prostackiego życia! Natomiast krętanina na statku, widok pomostu, masztów, rei, sznurów, drabin, napełnia człowieka radością. Powrót przestaje być życzeniem
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/477
Ta strona została uwierzytelniona.