tylko, a staje się czemś realnem. Życie okrętowe rzuca się w oczy. Aż dziwnie pomyśleć, że za dwanaście dni będzie się już w Suezie, a po przebyciu kanału na wodach europejskich. W pierwszej chwili prawie się nie chce temu wierzyć.
W samo południe wróciliśmy do miasta. Zwykle o tej porze kanał bywa pusty, ale przybycie statku zmienia wszystko. Naokół mrowiło się od łodzi, czarnych wioślarzy i białych kapeluszy Europejczyków. Ci nawet, co zostają, ci, którzy nie mają kogo odprowadzać, jadą na okręt, by choć przez chwilę odetchnąć życiem Europy.
Wróciwszy, zamówiłem sobie łódź i kilkunastu czarnych drapichrustów, którzy mieli przenieść do niej moje pakunki. Resztę dnia zeszło na wizytach. Po południu pożegnałem Siostry, przyczem miałem jakby wyrzut sumienia, że z taką radością opuszczałem te ciche istoty, które okazały mi tyle troskliwości i dobroci, a dla których niema innego odjazdu, jak chyba na ową Wyspę Umarłych. Byłem jeszcze u msgra de Courmont i ojca Le Roy, a wieczorem na Mnazimoi, by ostatni raz ogarnąć oczyma ów bogaty egzotyczny krajobraz, z którym nazajutrz miałem się pożegnać, prawdopodobnie na zawsze. Słońce
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/478
Ta strona została uwierzytelniona.