Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/479

Ta strona została uwierzytelniona.

zachodziło pogodnie. W spokojnych lagunach, napełnionych po brzegi przez przypływ, odbijały się palmy i drzewa mangowe; w głębi wyspa przedstawiała się, jak jeden wielki bukiet, piętrzący się na czerwonawem tle nieba. Jużem się był oswoił z tym widokiem, teraz jednak uderzył mnie nanowo jego przepych i dziwaczna fantastyczność, tak rozbujała, że niepodobna niemal do rzeczywistości, ale raczej do sennych i przytem gorączkowych widzeń.
Wróciwszy do szpitala, dowiedziałem się, że na naszym „Pei-Ho“ umarł już jeden z podróżnych. Był to Anglik, przedstawiciel wielkiego domu handlowego w Zanzibarze. Będąc mocno chory, wyczekiwał statku, jak zbawienia i wskutek usilnych starań konsulatu wyrobił sobie prawo przeniesienia się na pokład natychmiast po przybyciu statku. Myślał, że w ten sposób odejmie się febrze, ale trzeci atak znalazł go w kabinie i dobił. Mówiono mi później, że biedaczysko tak bał się tego trzeciego ataku, że go właśnie dlatego dostał.
Noc spędziłem bezsennie. Nazajutrz o godzinie siódmej byłem już na statku, wraz ze wszystkiemi memi pakunkami. Po chwili przybył mój towarzysz. Rozgospodarowawszy się jako tako