w kabinie, wyszliśmy znów na pokład, na którym panował zwykły przed wyjazdem rozgardyasz. Zdawało mi się, że cały Zanzibar dał sobie rendez-vous na pomoście. Europejczycy, zarówno mężczyźni, jak kobiety, Arabowie, Hindusi, murzyni, którzy przywieźli pakunki i majtkowie francuscy — wszystko to kręciło się w nieopisanem zamieszaniu, wśród stosów skrzyń, kufrów, krzeseł okrętowych, beczek, baryłek i t. p. Całe szeregi nagich Suahili wnosiły węgiel kamienny, lód, zapasy mięsa, jarzyn i owoców. Statek tak był oblężony przez feluki, krypy, łodzie i łódki, że naokół jego brzucha utworzyła się jakby ruchoma wyspa. Z łódek, które dopiero nadpływały, wioślarze wrzeszczeli ze zwykłą murzynom gwałtownością o dostęp — ci, co przybyli pierwej, nie chcieli się ustępować; ztąd wrzaski, przekleństwa, machanie wiosłami i rwetes, jak na jarmarku. Dla mnie nie było już w tem nic nowego, kto jednak widzi po raz pierwszy w życiu podobny odjazd, sądzi, że ludzie poszaleli i że jedynemi rozsądnemi istotami są mewy, które, obojętne na cały rwetes, pławią się w powietrzu na rozłożonych skrzydłach, bacząc tylko na to, czy na falach nie okażą się jakoweś przydatne do zjedzenia resztki.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/480
Ta strona została uwierzytelniona.