jak tęgi, smagły cygańczuk, ona ma oczy antylopy. Żyją oboje, jak pustelnicy, nie znają się z nikim, nie należą do zabaw i widocznie są po uszy w sobie zakochani. Teraz oto siedzą na pomostku, wedle rudla, patrzą — czasem na złotawy gościniec blasków, czasem sobie w oczy — i milczą lub rozmawiają półgłosem, zapewne o „rzeczach anielskich.“ Nakoniec, gdy czyni się bardzo późno, ona kładzie mu poprostu głowę na piersi i usypia, jak dziecko. Aż źle patrzeć!... Ale niema rady! Podróż, podzwrotnikowe noce, nieznane korowody gwiazd, odległe morza, wszystko to ma i samo przez się nieprzeparty czar, nawet dla zupełnego samotnika...
Nazajutrz o godzinie dziewiątej pierwsza fala dzieci zalewa pokład i natychmiast napełnia go radosną wrzawą. Gdy się je widzi po dniu, w jasnem świetle porannem, litość człowieka bierze i gotów im pozwolić na wszystko. Klimat wycisnął już swoje piętno i na tych małych istotach. Twarzyczki ich są blade i jakby podstarzałe, białka oczu żółtawe, wargi bezbarwne. Śmieje się to wszystko i skacze, ale śmierć zdaje się chodzić za niemi, jak niańka. Tylko patrzeć, jak wyciągnie po które ręce. Właśnie
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/492
Ta strona została uwierzytelniona.