Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/493

Ta strona została uwierzytelniona.

dlatego wywożą je z tych zabójczych krain. Już samo powietrze morskie działa na nie, jak balsam.
Pogoda cudna. Morze, jak turkusowy obrus, bez jednej fałdy. Dobrze mi już znane stada srebrnych latających ryb podnoszą się z wody i to rozbłyskują w słońcu, to rozbłękitniają się w modrości powietrza. Idę na przód statku, by obejrzeć jadącą tam menażeryę. Po drodze widzę podróżnych drugiej i trzeciej klasy, między którymi są Arabowie, Indusi a nawet Somalisy z Obok. Od ostatniego masztu poczyna się istna arka Noego. W bocznych klatkach jadą woły i krowy okrętowe, które wysuwają przez pręty ku przechodzącym swe wilgotne nozdrza, ze śliną, zwieszoną nakształt stalaktytów u pyska; w niektórych ogrodzeniach tłoczą się barany, napełniając uszy podróżnych melancholicznym bekiem, a ich nozdrza wyziewami potu. Środkiem pełno kojców z kurami, bażantami i pentarkami, które spożyjemy, zanim dojedziemy do Suezu. Na pakach, przy burtach, siedzi, podobny do japońskich posążków, cały naród małp, rysując się prawie czarno na błękitnem tle morza. Tam dopiero rozgardyasz! Jedne się gimnastykują, drugie ciągną sąsiadki za ogony, trzecie biją się po twa-