łódź, która szuka nieszczęśliwego, a która oddawna znikła nam z oczu. Dziwna rzecz! Tego człowieka nikt nie znał, przez te dwa dni chorował on zamknięty w kabinie — nikt go nie widział, a jednak, gdyby go teraz łódź odwiozła, nastąpiłby wybuch radości i posypały się datki nietylko dla załogi, albo i dla niego samego. Na morzu, w takich chwilach, serce ludzkie otwiera się i staje się miłosierne.
Czekamy przeszło godzinę — wreszcie słychać w oddaleniu chrobot wioseł. Czyni się jeszcze ciszej, nakoniec w pomroce poczyna się rysować sylwetka łodzi. Kapitan przechyla się przez burtę i pyta:
— Znaleźliście?
— Nie! — odpowiadają z dołu.
Ludzie zaczynają się rozchodzić. Łódź windują na pałąki, po chwili zaś śruba bije już po dawnemu wodę i jedziemy dalej. Tylko za kołem sterniczem widzę na ciemnem tle nocy wysoką postać O. Stefana. Stoi on tuż przy poręczy i żegna tę tragiczną pustkę, wśród której fala rzuca trupem topielca.
Nazajutrz dzień cudny, morze jakby uśmiechnięte — wieczorem tańce i muzyka.
Lekki musson południowy popychał nas przez
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/499
Ta strona została uwierzytelniona.