dach piasku widać szare kępy salsolaceów, wyglądających zdala, jak brudna pleśń. Domy stoją w szczerej pustyni, na skwarze słonecznym, spieczone, smutne, czyniące razem wrażenie jakiegoś tymczasowego obozowiska. Jedyną rzeczą wesołą, na której zatrzymuje się wzrok, jest trójkolorowa chorągiew, powiewająca na domu komendanta.
Somalisy otaczają statek, nakształt stada delfinów, nurkując za pieniążkami, rzucanemi z pokładu w wodę. Widowisko to powtarza się w każdym afrykańskim porcie i w końcu staje się nudne. Ale w owych odległych stronach spotykają nieraz wędrowca niespodzianki, wówczas, gdy ich zupełnie nie oczekuje. Przed chwilą chciałem już wziąść książkę i odwrócić się od tej niewartej widzenia ziemi, gdy naraz oczom moim przedstawia się jeden z najdziwniejszych obrazów z całej podróży.
Oto od brzegu odrywa się duża łódź i dąży ku „Pei-Ho“. Na przodzie widać Somalisów, których połyskujące czarne grzbiety to zginają się, to prostują, zgodnie z uderzeniami wioseł — z tyłu zaś, koło rudla, stoi na tle błękitnej roztoczy, ni mniej, ni więcej, tylko biały posąg Pallas-Atheny.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/503
Ta strona została uwierzytelniona.