Ma się już pod wieczór i słońce czyni się czerwonawe. W blaskach jego świeci hełm bogini i białe fałdy szaty, spływające miękko do jej stóp. W ręku córy Zewsa nie widać, ściśle mówiąc, włóczni „o miednem ostrzu,“ ale złożoną parasolkę, którą podpiera się, jak laską. Wszystkie lornetki i wszystkie oczy z pokładu wpatrują się w nią, jak w tęczę; ona zaś zbliża się, wysmukła, uśmiechnięta i wzrokiem wzniesionym w górę szuka jakiegoś szczęśliwego Odyssa między podróżnymi.
Łódź staje wreszcie przy schodach, bogini wstępuje na pokład — i czar... nie pryska. Hełm bogini nie jest wprawdzie hełmem greckim, ale angielskim, fałdy szat nie załamują się w marmurze, ale we flaneli, bogini zaś okazuje się być „śmiertelną mieszkanką padołu“ — ale zarazem paryżanką czystej krwi, tak wykwintną i tak pełną uroku, że mniejsza o cały Olimp. Dowiadujemy się, że piękna pani jest żoną jednego z oficerów francuskich, komenderujących w Obok; przybyła ona w odwiedziny na pokład do znajomych — i do Europy z nami nie wraca. Tem gorzej dla „Pei-Ho!“ Może nasze czarnowłose, smagłe Kreolki są rade, że ich mężowie nie będą długo patrzeli w te oczy koloru mórz południo-
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/504
Ta strona została uwierzytelniona.