Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/157

Ta strona została uwierzytelniona.

wiosny. Po niebywałych mrozach i śniegach nastały naraz ku wielkiemu podziwowi ludzi, dni słoneczne i ciepłe. Mówiono, że zimę od Nowego Roku „jakby kto nożem uciął!“ — a pastuchowie przepowiadali z ryku bydła tęskniącego po oborach, że zima więcej nie wróci. Jakoż była już właściwie wiosna. W brózdach, w lasach, pod lasami od strony północnej i wzdłuż rzeczułek, leżały jeszcze wielkie płachty śniegu, ale słońce przygrzewało je z góry, a dołem wyciekały z pod nich całe strugi i potoki, tworząc w nizinnych miejscach obszerne rozlewy, w których przeglądały się jak w zwierciadłach mokre, bezlistne drzewa. Wilgotne garby zagonów świeciły się jak złote pasy w blaskach słonecznych. Chwilami powstawał wiatr duży, ale tak przejęty radosnem ciepłem, jakby wiał wprost od słońca — i, lecąc nad polami, marszczył wody, strącając zarazem tysiące pereł z cienkich, czarnych gałązek.
Z powodu roztopów i „klejowatości“ gościńca, tudzież z powodu ciężaru kolaski, którą sześć koni ciągnęło z niemałym trudem, posuwali się bardzo wolno. W miarę jak słońce szło wyżej i wyżej, uczyniło się tak ciepło, że panna Sienińska rozwiązała wstążki kapturka, sam kapturek odsunęła na tył głowy i poczęła rozpinać na przodzie łasiczą szubkę.
— Tak-że ci to dogrzewa? — spytała pani Winnicka.
— Wiosna, ciotuchno! szczera wiosna! — odpowiedziała.
I taka była cudna ze swą wysuniętą z kapturka jasną, nieco roztarganą głową, ze śmiejącemi się oczyma i różową twarzą, że surowe oczy Pągowskiego złagodniały także. Przez czas jakiś patrzył na nią, jakby ją po raz pierwszy w życiu widział, poczem rzekł, jakby nawpół do niej, nawpół do siebie: