Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/243

Ta strona została uwierzytelniona.

nie podsłuchują, poczem zbliżył się do dziewczyny i rzekł:
— Podaj mi waćpanna rękę... na zgodę.
A ona mimowoli cofnęła obie ręce i odsunęła się od niego.
Marcyan zaś usiłował widocznie zdobyć się na spokój, podskoczył jednak dwukrotnie na swych pałąkowatych nogach, albowiem od tego przyzwyczajenia nie mógł się nigdy wstrzymać — i ozwał się przyciszonym głosem:
— Nie chcesz! A ja dla waćpanny małom się rano nie utopił. Ja waćpannę przepraszam za ów przestrach, ale nie stało się to z przyczyny jakowejś sprośności, jeno że psy wściekłe włóczą się od wczoraj między Bełczączką a Wyrąbkami, więcem poszedł z rusznicą czuwać nad przezpiecznością waćpanny.
Pod nią kolana poczęły trochę dygotać, ale odrzekła dość przytomnie i spokojnie:
— Nie chcę ja takiej obrony, którejbym się wstydzić musiała.
— A ja chciałbym waćpanny nietylko teraz, ale i zawsze bronić — do śmierci! — i bez obrazy Boskiej, jeno z Boskiem błogosławieństwem... Rozumiesz waćpanna?
Nastała chwila ciszy. Przez otwarte okna dochodził tylko z podwórza odgłos rąbania drzewa, którem stary, kulawy parobek zajęty był przy kuchni.
— Nie rozumiem — odrzekła dziewczyna.
— Bo nie chcesz — odparł Marcyan. — Widzisz to oddawna, że nie mogę bez ciebie żyć. Tak mi cię trzeba, jako tego powietrza dla oddechu. Cudnaś mi i miła nad wszystko w świecie. Nie mogę!... zgorzeję bez ciebie! zczeznę! Żebym się nie hamował, byłbym cię oddawna chwycił, jako właśnie jastrząb’ gołębia. W gar-