Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/262

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nikt! nikt! — powtarzali naprzemian, mieszając wino ze łzami.
— A ona tam sobie śpi! — ozwał się nagle Jan.
— Śpi niebożątko! — przywtórzył Łukasz — leży jako ten kwiatuszek kosą podcięty, jako ta owieczka od bezecnego wilka podarta. Bracia rodzeni, zali tego wilka nikt nawet i za kudły nie wytarga?
— Nie może być! — zawołali Mateusz, Marek i Jan.
I poczęli znów się burzyć, a im więcej pili, tem częściej zazgrzytał to jeden, to drugi, albo też pięścią w stół uderzył.
— Mam myśl! — zawołał nagle najmłodszy.
— Mów! miej Boga w sercu!
— Ono, widzicie tak! Przyrzeklim panu Cypryanowiczowi, że „Pniaka“ nie rozsiekamy — prawda?
— Prawda, ale ty gadaj, nie pytaj!
— Wszelako pomścić się za naszą panienkę trzeba. Przyjedzie tu, jako mówili, stary Krzepecki próbować, czy mu pan Cypryanowicz dobrowolnie panny nie wyda. Ale my wiemy, że nie wyda! co?
— Nie wyda! nie wyda!
— Owóż, jak myślicie? nie wyskoczy li Marcyan na spotkanie wracającego ojca, żeby obaczyć i rozpytać, czy co wskórał?
— Jak Bóg na niebie, tak wyskoczy.
— Ano jest nawpół drogi między Bełczączką a Jedlinką smolarnia tuż przy gościńcu. A żebyśmy tak zaczekali na Marcyana w tej smolarni?...
— Dobrze! Ale po co?
— Jeno sza! cicho!
— Sza!...
I poczęli oglądać się po izbie, choć wiedzieli, że prócz nich niema w niej żywego ducha — a potem szeptać. Szeptali długo, to głośniej, to ciszej, wreszcie roz-