Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/28

Ta strona została uwierzytelniona.

— Stulcie gęby, skoro tak stoi w Piśmie!
— W jakiem Piśmie, głąbie?
— Wszystko jedno — ale stoi. Samiście się popili — nie ja!
Lecz tu wdał się między nich Stanisław Cypryanowicz.
— Czy wam nie wstyd, — mówił — szlachtą i braćmi będąc, kłótnię wszczynać? Tak-że to obserwujecie miłość braterską? I o co kłótnia? Czy to panna Sienińska jest grzyb, który ten do kobiałki schowa, kto go pierwszy w borze zdybie? Zali taki jest między pelikanami obyczaj, którzy to pelikanowie, nie będąc ani szlachtą, ani nawet ludźmi, przecie z rodzinnych afektów jedne drugim we wszystkim ustępują, a gdy ryb nie nałowią, to się krwią własną wzajemnie karmią? Wspominacie zmarłych rodziców waszych, ależ oni tam łzami się zalewają, widząc niezgodę synów, którym pewnie co innego pod błogosławieństwem nakazywali. Już im tam i pasza niebieska nie smakuje i oczu nie śmieją podnieść na owych czterech Ewangelistów, których imiona na chrzcie świętym wam podawali.
Tak mówił Staszko Cypryanowicz i, choć z początku chciało mu się cokolwiek śmiać, jednakże, w miarę jak mówił, coraz więcej się własną wymową przejmował, albowiem dla kompanii także był nieco podpił. Atoli panowie Bukojemscy rozrzewnili się w końcu jego przemówieniem niezmiernie i zapłakali wreszcie wszyscy czterej, a najstarszy, Jan, zawołał:
— O dla Boga, zabijcie mnie, ale nie nazywajcie Kainem!
Na to Mateusz, który był o Kainie wspomniał, rzucił mu się w objęcia.
— Bracie, katu za to mnie oddać!