Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/29

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wybacz, bo się z żalu rozpuknę — wołał Łukasz.
Marek zaś:
— Szczekałem przeciw przykazaniu, jako pies.
I poczęli się ściskać, lecz Jan, uwolniwszy się wreszcie z objęć braci, siadł nagle na ławie, rozpiął żupan, rozgarnął koszulę i, obnażywszy pierś, począł mówić przerywanym głosem:
— Macie! oto jako pelikan!... macie!
A tamci nuż jeszcze bardziej szlochać:
— Pelikan! czysty pelikan!... Jak mi Bóg miły! — pelikan!
— Bierzcie pannę Sienińską!
— Twoja ona! ty ją bierz.
— Młodsi niech biorą...
— Nigdy! Nie może być!
— Jechał ją sęk!
— Jechał ją sęk!
— Nie chcemy jej!
A wtem Łukasz uderzył się dłońmi po udach, aż rozległo się po izbie.
— Wiem! — zakrzyknął.
— Co wiesz? Mów, nie ukrywaj!
— Niech ją Cypryanowicz bierze!
Usłyszawszy to tamci, aż zerwali się z ław, tak im trafiła do serca myśl braterska i otoczyli Cypryanowicza.
— Bierz ją, Staszku.
— Najlepiej nas pogodzisz.
— Jak nas kochasz!
— Dla nas to uczyń!
— Niech ci Bóg błogosławi — wołał Jan, wznosząc oczy do nieba i wyciągając nad nim ręce.
A Cypryanowicz spłonął na twarzy i stał zdumiony, powtarzając: