Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/310

Ta strona została uwierzytelniona.

okropniej łomotać, aby przynajmniej tanio życia nie sprzedać.
Lecz nagle stało się coś dziwnego. Oto z tyłu za opryszkami rozległy się liczne głosy: „Bij!“; szable zamigotały w blasku miesiąca. Jacyś jeźdzcy poczęli łamać i ciąć z przeciwnej strony napastników, których, wobec niespodzianego ataku, w jednej chwili ogarnęło przerażenie. Tylne ujście grobli było zamknięte, nie pozostało im więc nic innego, jak chronić się na boki. To też niektórzy tylko dawali jeszcze rozpaczliwy opór, liczniejsi skakali jak kaczki na obie strony w torfowisko, które przerywało się pod ich ciężarem. Więc czepiali się szuwarów, sitowia, trzcin, przyczajali za kępami lub kładli na brzuchach, by się odrazu nie zapaść.
Jedna tylko mała gromadka, zbrojna w osadzone sztorcem kosy, broniła się czas jakiś zaciekle, wskutek czego kilku jeźdzców zostało rannych, ale wreszcie i owa garstka, widząc, że niemasz dla niej żadnego ratunku, rzuciła broń i padła na kolana, żebrząc łaski Wzięto ich żywcem, dla zeznań.
Wówczas jeźdzcy z obu stron stanęli naprzeciw siebie i zaraz podniosły się głosy:
— Stój! stój! Co za ludzie?
— A wy kto?
— Cypryanowicz z Jedlinki.
— Dla Boga! nasi!
I dwóch jeźdzców wysunęło się nagle z szeregów. Jeden pochylił się ku łękowi pana Cypryanowicza i, chwyciwszy jego dłoń, począł ją okrywać pocałunkami, drugi rzucił się w ramiona księdza.
— Stanisław! — zawołał pan Serafin.
— Jacek! — zakrzyknął ksiądz.
Chwilę trwały uściski i powitania, poczem pan Cypryanowicz pierwszy odzyskał mowę: