Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/327

Ta strona została uwierzytelniona.

wała tylko przestrach — tegoby i ksiądz Woynowski nie zdołał odgadnąć, dość, że przytuliwszy swą jasną główkę do zdrowego ramienia Jacka, zaczęła pytać zawstydzona i pomieszana:
— Co to, Jacku? co to się dzieje?
A on otoczył ją ramieniem i odrzekł:
— Ludzie mi cię dają, a ja cię wezmę, kwiatuszku mój najmilejszy.
— Po wojnie?...
— Przed wojną.
— Dla Boga, czemu tak prędko?
Lecz Jacek widocznie nie dosłyszał pytania, albowiem, zamiast na nie odpowiedzieć, rzekł:
— Pokłońmy-ż się i podziękujmy miłym towarzyszom za życzliwość.
Więc poczęli się kłaniać na obie strony, co wzbudziło jeszcze większy zapał śród rycerzy. Widząc tedy spłonioną i śliczną jak zorza ranna twarz dziewczyny, żołnierze aż bili się dłońmi z podziwu po udach.
— Na miły Bóg! — wołali — dy to olśnąć można poprostu!
— Anioł by się zakochał, a cóż dopiero człek grzeszny.
— Nie dziw, że z żalu po niej marniał!
I znów setne głosy huknęły jeszcze potężniej:
— Vivant! cresceant! floreant!...
Śród tych okrzyków i w obłokach złotej kurzawy wjechali do Szydłowca. Zlękli się w pierwszej chwili mieszkańcy i, porzuciwszy stojące przed domami warsztaty, na których wykrawali z piaskowca osełki, pouciekali do izb. Lecz wkrótce poznawszy, że są to okrzyki wesela nie gniewu, wylegli hurmem na ulice i połączyli się z wojskiem. Uczynił się tłum ludzi