Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/76

Ta strona została uwierzytelniona.

że pójdę po sanie, na których ichmościom będzie lepiej niż na śniegu.
I odszedł, a Cypryanowicz zabrał się tymczasem do okrywania Bukojemskich, którzy siedzieli ramię przy ramieniu w śniegu, z wyjątkiem Jana, ten bowiem, najlżej ranny, klęczał przed Mateuszem i, trzymając prawą dłoń do góry, aby krew zbyt nie uchodziła z odciętego palca, lewą obmywał śniegiem oblicze najstarszego.
— Jakże wam? — zapytał Cypryanowicz.
— A pokąsał nas, taki syn, — odpowiedział Łukasz wypluwając obficie krew — ale się jeszcze pomścimy.
Całkiem ręką nie władnę, bo mi kość nadwyrężył, — dorzucił Marek. Oj, pies!... Oj!
— A Mateusz nade brwiami cięty — rzekł Jan. — Trzebaby chlebem z pajęczyną ranę założyć, ale tymczasem i śniegiem tamuję.
— Żeby nie to, że mi ślepie zalało... — ozwał się Mateusz — byłbym...
Lecz nie mógł dokończyć, bo osłabł z utraty krwi — przerwał mu Łukasz, którego porwała nagła złość:
— A chytra, psiakrew, — rzekł — bo patrzy jak panna, a dźga jak gad.
— Tej chytrości właśnie mu nie daruję! — zakrzyknął Jan.
Lecz dalszą rozmowę przerwało im parskanie koni. We mgle zamajaczały sanie, poczem stanęły tuż przy Bukojemskich. Z sani wyskoczył Taczewski i kazał woźnicy złazić.
Chłop spojrzał na Bukojemskich, obrzucił bystrem spojrzeniem Taczewskiego i Cypryanowicza, i nie ozwał się ani słowem, tylko na twarzy odbiło mu jakby zgorszenie i, odwróciwszy się na chwilę do koni, przeżegnał się.
Poczem we trzech zaczęli podnosić rannych i przenosić ich na opończy. Bukojemscy protestowali zrazu