Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/016

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale od czasu do czasu spoglądał jeszcze na Kasię. Kasia szła lewym brzegiem jeziora i na wysokim zrębie brzegu widna była, jak na obrazku. Biała jej koszula, czerwona w paski spódniczka i żółta chustka migały zdala pstro, niby kwiatek. Skwar był, choć wiosna, nieznośny.
Uszedłszy z pół wiorsty od chaty, skręciła wbok i weszła w bór. Godzina była popołudniowa, gorąco na świecie, ale w lesie chłodno. Kasia szła ciągle przed siebie, nagle zatrzymała się, uśmiechnęła i zarumieniła się, jak wiśnia.
Przed nią, na ścieżce, która niknęła w głębi lasu, stał młody, może ośmnastoletni chłopak.
Młody ten chłopak był to smolarz, ze skraju boru, który szedł właśnie do Szczepanowej chaty.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł smolarz.
— Na wieki wieków.
Kasia zamilkła, tylko oczy tarła ze wstydu, a potem, podniósłszy fartuszek, przysłoniła nim twarz, spoglądając z pod rąbka z uśmiechem w twarz smolarza.
— Kasiu?...
— Co, Jasiu?
— A jest tatulo doma?
— Jest.
Smolarz niebożę, może i nie o tatula chciał spytać, ale się jakoś zaląkł i mimowoli spytał o tatula. Zamilknął więc znowu, czekając: czy Kasia nie ozwie się pierwsza do niego, a Kasia stała tylko i kręciła końce fartuszka, zasromana okrutnie.
Aż wreszcie przemówiła:
— Jasiu...