— Co, Kasiu?
— A to smolarnia dziś nie dymi?
I ona chciała spytać o co innego.
— Co niema dymić? Smolarnia nigdy nie staje. Zostawiłem przy niej kulawego Franka, ale ty, Kasiu, wykręcasz coś, jak lis, na smolarnię.
— E! bo ja idę po ziele.
— Pójdę z tobą, a jeśli zpowrotem nie odpędzisz, to i do chaty.
— Miałabym zaś odpędzać!...
— Jeśli nawidzisz, to nie odpędzisz, a jeśli nienawidzisz, to odpędzisz. Rzeknij, Kasieńko, słówko: czy mnie nawidzisz?...
— Dolo moja! dolo! — i Kasia przysłoniła twarz rękoma. — Co ja mam rzec! Nawidzę cię, Jasiu; srodze cię nawidzę — wyszeptała pocichu.
A potem, nim smolarz zdołał jej odpowiedzieć, zawołała, odsłoniwszy zarumienioną twarz i oczy:
— Pójdźmy po ziele, pójdźmy co duchu!
Poszli więc, smolarz i Kasia. Miłość z nich biła promienista, ale te dzieci Boże nie śmiały mówić już o niej. Czuły ją tylko, choć same nie wiedziały, co czują. Kłopotliwie im było jakoś, ale błogo. I nigdy im tak cudnie nie śpiewał szumem las nad głowami, nigdy oddech wiatru nie zdał się tak słodki i pieściwy, ani im kiedykolwiek szum boru, szmer wietrzyka, głosy ptaków i owe gwary leśne nie zdały się taką kapelą anielską, słodką, choć ogromną, jako właśnie w tej chwili, tak kłopotliwej, a pełnej nieświadomego szczęścia.
O święta siło miłości, jakimże ty jesteś dobrym
Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/017
Ta strona została uwierzytelniona.