— Ba — rzekł udobruchany Zołzikiewicz — przecież pisarz, to jest ten, co książki pisze.
— A to pan i książki pisze?
— Pytacie, jakbyście nie wiedzieli, a księgi kancelaryjne któż pisze?
— Prawda — rzekł wójt.
I po chwili dodał:
— Spisy pójdą piorunem.
— Wy o to patrzcie, żeby się pozbyć ze wsi ladaców.
— Bogać ich się tam pozbędzie!
— A ja wam mówię, że naczelnik skarżył się, że w Baraniej Głowie lud niedobry. Wciąż, powiada, piją. Burak, powiada, ludzi nie pilnuje, więc się też na nim skrupi.
— Ba! dyć ja wiem — odrzekł wójt — że się wszyćko na mnie krupi. Jak Rozalka Kowalicha zległa, sąd kazał jej dać dwadzieścia pięć, dlatego tylko, żeby na drugi raz pamiętała, że to, powiada, dziewce nieładno. Kto kazał? Ja? Nie ja, jeno sąd. A mnie do tego co? Niechta sobie i wszystkie zlegną. Sąd kazał, a potem na mnie.
W tem miejscu krowa z łoskotem uderzyła o ścianę, że aż się kancelarja zatrzęsła. Wójt zawołał głosem pełnym goryczy.
— A hej, żeby cię wciornaści!
Pisarz, który przez ten czas siadł na stole, począł znów przeglądać się w lusterku.
— Dobrze wam tak — rzekł — czemu się nie pilnujecie. Z tem piciem będzie tak samo. Jedna parszywa owca wszystkiem dowodzi i ludzi ściąga do karczmy.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/040
Ta strona została uwierzytelniona.