Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/047

Ta strona została uwierzytelniona.

dlatego poszedł dalej z zachmurzonem czołem i nie zatrzymał się, aż dopiero przed jedną chałupą, stojącą trochę opodal od drogi. Gdy ją jednak ujrzał, czoło jego wyjaśniło się znowu. Była to chałupa, może biedniejsza jeszcze od innych, ale wyglądała porządnie. Umieciono było przed nią czysto, a podwórko przytrząśnięte tatarakiem. Pod płotem leżały szczapy drzewa, a w jednej z nich wspartej na pieńku sterczała siekiera. Nieco dalej widać było stodołę z otwartemi wierzejami, obok niej szopę, która była chlewkiem i oborą zarazem: dalej jeszcze ogrodzenie, w którem koń szczypał trawę, przestępując z nogi na nogę. Przed chlewem świeciła wielka gnojówka, w której leżały dwie świnie. Kaczki brodziły koło gnojówki. Blisko szczap, między wiórami, kogut rozgrzebywał ziemię, a znalazłszy ziarno lub czerwia, poczynał krzyczeć: „kocz! kocz! kocz!“ Kury zlatywały się na to hasło na wyścigi i dziobały specjał, odbierając go sobie wzajemnie.
Przed drzwiami chałupy kobieta tłukła w międlicy konopie, śpiewając: „oj ta dada! oj ta dada! da-da-na!“ Koło niej leżał z wyciągniętemi przedniemi nogami pies, kłapiąc pyskiem za muchami, które mu siadały na rozerwanem uchu.
Kobieta była młoda, może dwudziestoletnia i dziwnie urodziwa. Na głowie miała czepek zwyczajny babski, na sobie białą koszulę, ściągniętą czerwoną tasiemką. Kobieta zdrowa była jak rydz, szeroka w plecach i w biodrach, smukła w stanie, gibka, słowem: łania.
Ale rysy miała drobne, głowę niewielką i płeć