Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/069

Ta strona została uwierzytelniona.

zacznie, klepał go w łopatkę i mówił: „No to bywaj zdrów, panie Zołzikiewicz!“ ale znów sądził, że to w dobrych towarzystwach przyjęte. Przytem ściskając na pożegnanie rękę gospodarza domu, uczuwał w niej zawsze coś szeleszczącego. Wówczas zginał palce i, drapiąc szlachcica w dłoń, wygarniał z niej to „coś szeleszczącego“, nie zapominając nigdy dodać: „A, panie dobrodzieju! między nami to niepotrzebne! a co do sprawy, może pan dobrodziej być spokojny!“
Przy tak sprężystym zarządzie i przy wrodzonych talentach pana Zołzikiewicza, sprawy gminne szłyby zapewne jak najlepiej, gdyby nie jedno nieszczęście, a mianowicie, że pan Zołzikiewicz w niektórych tylko sprawach zabierał głos i tłumaczył sądowi, jak należy ze stanowiska prawnego na rzecz się zapatrywać; resztę zaś spraw, zwłaszcza nie poprzedzonych niczem szeleszczącem, pozostawiał samodzielnemu uznaniu sądu i podczas przebiegu ich spokojnie siedział, ku wielkiemu zaniepokojeniu ławników, którzy wówczas czuli się poprostu bez głowy.
Ze szlachty, a wyrażając się ściślej, z panów, jeden tylko pan Floss, dzierżawca Małych Postępowic, bywał początkowo, jako ławnik, na sądach gminnych i twierdził, że inteligencja powinna w nich brać udział. Ale miano mu to powszechnie za złe. Szlachta twierdziła bowiem, że pan Floss musi być „czerwony“, czego zresztą i samo nazwisko jego: Floss, dowodziło; chłopi zaś w demokratycznem poczuciu własnej odrębności utrzymywali, że nie wypada siadać panu na jednej ławie z chłopami, czego najlepszym dowodem