Pan Wiktor przeszedł w lirykę.
— Pani jesteś aniołem...
— No... to dobrze... to mówmy o czem innem. Więc pan nie lubi Elego?
— Zacząłem go nienawidzić przed chwilą.
— Brzydki grymaśnik z pana. Proszę się rozchmurzyć i wymówić mi swego ulubionego poetę.
— Sowiński... — mruknął ponuro pan Wiktor.
— A ja się go poprostu boję. Ironja, krew, pożar... dzikie wybuchy!
— Takie rzeczy nie przestraszają mnie wcale.
To rzekłszy, pan Wiktor spojrzał tak walecznie przed siebie, że aż pies, który wybiegł z jednej chałupy, schowawszy ogon pod brzuch, cofnął się przerażony.
Tymczasem doszli do czworaków, w oknie których mignęły im: kozia bródka, zadarty nos i jasnozielony krawat, a potem zatrzymali się przed ładnym domkiem, pokrytym dzikiem winem i patrzącym tylnemi oknami na staw.
— Widzi pan, jaki to ładny domek: to jest jedyne poetyczne miejsce w Baraniej Głowie.
— Cóżto za dom?
— To była dawniej ochrona. Tu dzieci wiejskie uczyły się czytać, gdy rodzice byli w polu. Papa naumyślnie kazał wybudować ten dom.
— A teraz cóż w nim jest?
— Teraz tam stoją beczki z okowitą.
Ale nie dokończyła myśli, bo doszli do wielkiej kałuży, w której leżało kilka świń „słusznie tak nazwanych dla swego niechlujstwa“. Żeby tę kałużę
Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/095
Ta strona została uwierzytelniona.