— Niech cię Bóg błogosławi, kwiateczku najpiękniejszy! — zawołała za nią Rzepowa.
Panna Jadwiga posmutniała jednak, a panu Wiktorowi zdawało się nawet, że widzi łezkę w jej oku: więc, żeby odgonić smutek, zagadał o Kraszewskim i o innych mniejszych już rybach literackiego morza; jakoż w rozmowie, która ożywiała się stopniowo, zapomnieli wkrótce oboje o tej „niemiłej sprawie“.
— Do dworu? — mówiła sobie tymczasem Rzepowa. — A toć mnie tam najpierwej trzeba było iść. Oj! głupia też ze mnie kobieta!
We dworze był ganek obrośnięty winem z widokiem na dziedziniec i na topolową drogę. W tym ganku państwo pijali latem kawę po obiedzie. Siedzieli też tam i teraz, a z niemi razem ksiądz dziekan Ulanowski, ksiądz Czyżyk i rewizor gorzelany Stołbicki. Pan Skorabiewski, człowiek dość otyły i dość czerwony, z wielkiemi wąsami, siedział na krześle, paląc fajkę; pani Skorabiewska nalewała herbatę, rewizor zaś, który był sceptykiem, podrwiwał ze starego dziekana.
— Ot! niech-no nam ksiądz dobrodziej opowie o tej sławnej bitwie — mówił rewizor.
A dziekan przyłożył rękę do ucha i pyta:
— Hę?
— O bitwie! — powtórzył rewizor głośniej.