— Wszystko to bardzo dobrze — rzekł pan Skorabiewski — ale co ja mogę zrobić? Ja swego słowa dla was złamać nie mogę, a do naczelnika za wami nie będę jeździł, bo on już i tak powiada, że nachodzę go ciągle własnemi sprawami... Wy macie swoją gminę, a jak gmina wam nie poradzi, to do naczelnika znacie drogę tak jak i ja. Cóżem chciał mówić? moja Rzepowa. No! idźcie z Bogiem.
— Panie Boże zapłać — ozwała się głucho kobieta, podjąwszy dziedzica pod nogi.
Rzepa po wyjściu z chlewka poszedł prosto nie do chałupy, ale do karczmy. Wiadomo, że chłop w utrapieniu pije. Z karczmy, powodowany tąż samą myślą, co i Rzepowa, poszedł do pana Skorabiewskiego, i głupstwo zrobił.
Człowiek nietrzeźwy nie wie, co gada. Otóż Rzepa był natarczywy, a gdy usłyszał toż samo co i Rzepowa o zasadzie nieinterwencji, nietylko że, wskutek przyrodzonej prostakom tępości umysłowej, tej wysoce dyplomatycznej zasady nie pojął, ale z gburowatością, właściwą również prostakom, ozwał się i został wyrzucony za drzwi.
Gdy przyszedł nazad do chałupy, sam powiedział żonie:
— Byłem we dworze.
— I nie wskórałeś nic.