Za stalami siedział jakiś we fraku ze złocistemi guzikami i z piórem za uchem, a przed stalami różnych panów coniemiara. Panowie płacili i płacili, a ten we fraku palił papierosa i pisał kwitki, które panom oddawał. Kto wziął kwitek, ten wychodził. Dopiero Rzepowa pomyślała, że tu trzeba płacić, i pożałowała swojego czeskiego. To też z nieśmiałością wielką przystąpiła do kratki.
Ale tam nikt na nią nawet nie spojrzał. Stoi Rzepowa, stoi; upływa z godzina; jedni wchodzą, drudzy wychodzą, zegar za kratką tyka, a ona stoi. Nakoniec przerzedziło się jakoś, a wreszcie i nikogo nie stało. Urzędnik siadł za stołem i zaczął pisać. Wtedy Rzepowa ośmieliła się odezwać:
— Pochwalony Jezus Chrystus!...
— Czego tam?
— Jaśnie naczelniku!...
— Tu jest kasa.
— Jaśnie naczelniku!...
— Tu jest kasa, mówię wam.
— A kaj naczelnik?
Urzędnik pokazał drugim końcem pióra na drzwi:
— Tam.
Rzepowa wyszła znowu na korytarz. Tam? ba! ale gdzie? Drzwi wszędzie coniemiara, w które tu pójść? Nareszcie widzi, że między rozmaitymi ludźmi, którzy chodzą to w tę, to w tamtą stronę, stoi chłop, z biczem w ręku, więc zaraz do niego.
— Ojcze?
— A czego chceta?
— Skądeście?
Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.