Za czasu mego pobytu w Kalifornji wybrałem się pewnego razu z moim zacnym i dzielnym przyjacielem, kapitanem R., w odwiedziny do naszego rodaka J., mieszkającego w odludnych górach Santa Lucia. Ponieważ nie zastaliśmy go w domu, przesiedzieliśmy dni pięć w głuchym wąwozie, w towarzystwie starego sługi Indjanina, który, pod niebytność pana, pilnował pszczół i kóz angorskich. Stosując się do miejscowych zwyczajów, spędzałem znojne dnie letnie, śpiąc przez większą część czasu, nocami zaś, zasiadłszy przy ognisku z suchego „czamizalu“, słuchałem opowiadań kapitana, jego nadzwyczajnych przygód i wypadków, jakie tylko na pustyniach amerykańskich mogą mieć miejsce.
Chwile te uchodziły mi bardzo uroczo. Noce były prawdziwie kalifornijskie: ciche, ciepłe, gwiaździste; ognisko buzowało się raźnie, a w jego blaskach widziałem olbrzymią, ale piękną i szlachetną postać starego wojownika-pioniera, który, podnosząc oczy ku gwiazdom, szukał pamięcią ubiegłych zdarzeń, drogich imion i drogich twarzy, powłóczących nawet we wspomnieniu czoło jego smutkiem łagodnym. Jedno z tych opowiadań podaję tak poprostu,