Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

pitan“, czyli dowódca, bywał z natury rzeczy często w położeniu bardzo względem emigrantów drażliwem. Do mnie należało wybierać obozowiska na noc, czuwać nad pochodem w dzień, mieć oko na cały tabor, ciągnący się czasem milę po stepie, wyznaczać straże na postojach i wydawać pozwolenie na odpoczynek oddziałom, udającym się kolejno na wozy.
Amerykanie mają wprawdzie w sobie ducha organizacji, posuniętego do wysokiego stopnia, ale w miarę trudów w podróży energja ludzka słabnie, zniechęcenie ogarnia najwytrwalszych, i wówczas nikomu nie chce się dniem harcować konno, nocą iść na straże, a każdy natomiast radby wymknąć się od przypadającej na niego kolei i leżeć po całych dniach na wozie. Przytem, w stosunkach z Jankesami, kapitan musi umieć pogodzić karność z pewną poufałością koleżeńską, co nie jest rzeczą łatwą. Bywało więc tak, że w czasie pochodu i w godzinach nocnych postojów byłem zupełnym panem woli każdego z moich towarzyszów, ale w czasie dziennych wypoczynków po farmach i osadach, które spotykaliśmy z początku na drodze, kończyła się i moja rola rozkazodawcy. Wówczas każdy był sobie panem, i nieraz musiałem zwalczać opór zuchwałych awanturników; ale gdy wobec licznych „vingów“ okazało się po kilkakroć, że moja mazowiecka pięść silniejszą jest od amerykańskich, zaraz urosło moje znaczenie, i później nie miałem nigdy żadnych zajść osobistych. Zresztą znałem już nawylot charakter amerykański, wiedziałem więc, jak sobie radzić, a przytem wytrwa-