nak za żaden tron na ziemi. Wtedy ona, tuląc nóżkę do konia i powtarzając: „nie, Ralf! nie! nie!“, skoczyła wbok i, chociażem potem przepraszał i uspakajał, nie chciała zbliżyć się do mnie. Nie wróciła jednak do taboru, bojąc się, że zanadto mnie zmartwi; ja też udałem żal sto razy większy, niżem czuł w istocie i, pogrążywszy się w milczeniu, jechałem, jakby już wszystko skończyło się dla mnie na świecie. Wiedziałem, że litość się w niej poruszy, jakoż i tak się stało, albowiem wkrótce zaniepokojona mojem milczeniem poczęła z boków zajeżdżać i tak mi w oczy zaglądać, jak dziecko, co się chce przekonać, czy się matka jeszcze gniewa, — a ja, choć chciałem zachować twarz chmurną, musiałem ją odwracać, aby się nie roześmiać głośno. Ale to jeden tylko raz tak było. Zwykle weseliśmy byli jak wiewiórki stepowe, a czasem, Boże odpuść! ja, dowódca całego tego taboru, stawałem się przy niej dzieckiem. Nieraz gdyśmy jechali koło siebie spokojnie, nagle zwracałem się ku niej, mówiąc, że mam je, coś ważnego i nowego powiedzieć, a gdy nadstawiała ciekawie uszko, szeptałem w nie: „kocham!“ Więc potem ona również odszeptywała mi do ucha z uśmiechem i rumieńcem: „also!“ co znaczyło: także, — i takieśmy sobie tajemnice powierzali na pustyni, gdzie nas tylko chyba wiatr mógł słyszeć!
I w ten sposób mknął dzień za dniem tak szybko, że mi się zdawało, iż ranek stykał się z wieczorem jak dwa ogniwa w łańcuchu. Niekiedy wypadek jaki podróży mącił takową lubą jednostajność. Pewnej niedzieli metys Wichita schwytał na lasso
Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.