Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

liśmy, milcząc. Było tam chłodno, mroczno i uroczyście, jakby w gotyckim kościele, i czegoś straszno. Światło dnia dochodziło przyćmione i od liści zabarwione zielono. Ptak jakiś, schowany pod kopułą lianów, krzyczał: no! no! no! jakby nas ostrzegał, by nie iść dalej; Katty zaczęła drżeć i cisnąć się do koni, my zaś z Liljan spojrzeliśmy nagle po sobie i pierwszy raz wtedy usta nasze spotkały się, a spotkawszy, rozłączyć nie mogły. Ona piła moją duszę, a ja jej duszę piłem, i oddechu poczynało nam już brakować, a jeszcze usta były na ustach; wreszcie źrenice jej mgłą poczęły zachodzić, a ręce, które miała na moich ramionach, drżały, jak we febrze, i takie jakieś ogarnęło ją zapomnienie o istności własnej, że wkońcu osłabła i głowę położyła mi na piersiach. Pijaniśmy byli oboje sobą, szczęściem i uniesieniem. Nie śmiałem się poruszyć, ale, że duszę miałem przepełnioną, że kochałem sto razy więcej, niż to pomyśleć można lub wyrazić, więc tylko oczy wznosiłem ku górze, szukając, gdzieby przez gęstwę liści można spojrzeć na niebo.
Ocknąwszy się z zachwytu, wydostaliśmy się znowu z pod zielonej gęstwiny na step otwarty, na którym ogarnęło nas jasne światło i ciepły powiew, a przed nami roztoczył się zwykły szeroki i wesoły widok. Kurki stepowe smyrgały naokoło w trawie.
Na lekkich wyniosłościach, podziurawionych nakształt sita przez wiewiórki ziemne, stały jakoby wojska tych zwierzątek, znikające za zbliżeniem się naszem pod ziemię; — wprost widać było tabor i jeźdźców, uwijających się koło wozów.