A dziewczynie mojej serce rosło od tych pochwał. Przez cały czas jednak przeprawy nie mogłem prawie chwili jej poświęcić, i tylko przelotnie oczami mówiłem jej wszystko, czego nie mogły wypowiedzieć usta; cały dzień byłem na koniu, to na jednym brzegu, to na drugim, to w wodzie. Pilno mi było ruszyć jak najśpieszniej od tych gęstych żółtych wód, niosących wieczyście przegniłe pnie, kupy liści, trawy i cuchnący ił z Dakoty, który zaraża febrą.
Obok tego ludzie byli niezmiernie znużeni ciągłem czuwaniem, konie zaś chorowały od niezdrowej wody, której i my nie mogliśmy używać inaczej, jak po przetrzymaniu jej kilka godzin na węglach. Wreszcie, po ośmiu dniach czasu, znaleźliśmy się wszyscy na prawym brzegu, nie złamawszy ani jednego wozu, a straciwszy tylko siedm sztuk mułów i koni. Tegoż dnia jednak padły pierwsze strzały, ludzie moi bowiem zabili, a następnie, wedle ohydnego zwyczaju pustyń, oskalpowali trzech Indjan, którzy usiłowali się wsunąć między postój mułów. Wskutek tego wypadku, nazajutrz wieczorem przybyło w poselstwie sześciu starszych wojowników z pokolenia Krwawych-Śladów, należącego do szczepu Pawnee. Zasiadłszy z groźną powagą przy naszych ogniskach, poczęli domagać się w nagrodę mułów i koni, zapowiadając, że w razie odmowy pięciuset wojowników uderzy na nas niezwłocznie. Ale ja z tych pięciuset wojowników niewiele sobie robiłem, mając tabor już przeprawiony i obronny okopami. Wiedziałem dobrze, że to poselstwo tylko dlatego
Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/161
Ta strona została uwierzytelniona.