Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

milkł zato zupełnie, jakby tam ludzie poniemieli, co mnie poczynało niepokoić. Z pierwszym brzaskiem opanowało nas niezmierne znużenie, albowiem Bóg wie, ile już nocy większa część ludzi spędziła bezsennie. Przytem mgła, dziwnie przenikliwa, przejmowała chłodem i drżeniem.
Rozmyślałem, czyby nie lepiej było, zamiast stać na miejscu i czekać, co się Indjanom podoba zrobić — uderzyć na nich i rozegnać na cztery wiatry. Nie była to ułańska chętka, ale raczej konieczna potrzeba, bo śmiały i fortunny atak mógł nam zjednać głośną sławę, która, raz rozszedłszy się między dzikiemi pokoleniami, zabezpieczyłaby nas na długi przeciąg drogi. Zostawiwszy więc stu trzydziestu ludzi, pod wodzą doświadczonego wilka stepowego Smitha, w okopisku, kazałem stu innym siąść na koń, i ruszyliśmy naprzód trochę poomacku, ale z ochotą, bo chłód stawał się coraz dokuczliwszy, a tam można się było przynajmniej rozgrzać. Na odległość dwu strzałów rzuciliśmy się z okrzykiem w galop i wśród strzałów karabinowych wpadliśmy, jak burza, na okopisko dzikich. Jakaś kula niezręcznego strzelca, wysłana z naszej strony, świsnęła mi koło samego ucha, ale zdarła mi tylko czapkę; tymczasem byliśmy już na karku Indjan, którzy spodziewali się może wszystkiego, ale nie napadu, albowiem pierwszy to był zapewne wypadek, aby podróżni sami szukali oblegających. Trwoga też oślepiła ich tak wielka, że rozpierzchli się na wszystkie strony, wyjąc z przerażenia, jak dzikie zwierzęta, i ginąc bez oporu. Jeden dopiero mniejszy od-