na dnie jeziora druga zorza śmiała się do tej, co na niebie; mieszkańcy jeziorka poszli spać, wieczór był śliczny, cichy, przesycony czerwonem światłem, czas było wracać do taboru. Gdy wyszliśmy z pod wierzb płaczących, spojrzałem na Liljan: nie było na jej twarzy ani smutku, ani niepokoju, w oczach tylko, wzniesionych ku niebu, paliła się cicha rezygnacja, a jej błogosławioną głowę otaczała jakby jaka glorja świetlista ofiary i powagi. Gdym jej podał rękę, głowę spokojnie schyliła na moje ramię i, nie odwracając oczu od nieba, rzekła do mnie:
— Ralfie! powtórz mi, że jestem żoną twoją i powtarzaj mi to często.
Więc, że nie było ani w pustyniach, ani tam, dokąd dążyliśmy, żadnych innych ślubów, prócz ślubów serc, — więc klęknąłem w tym lesie, a gdy ona uklękła przy mnie, rzekłem:
— Wobec nieba, ziemi i Boga! oświadczam ci, Liljan Morris, że cię biorę, jako małżonkę — amen!
Na to ona odrzekła:
— Teraz ja twoja na zawsze i do śmierci, twoja żona, Ralfie!
Od tej chwili byliśmy zaślubieni, odtąd to nie była moja kochanka, ale prawowita żona. I dobrze nam było obojgu z tą myślą — i dobrze mnie, bo w sercu zbudziło mi się nowe uczucie jakiejś czci świętej dla Liljan i dla siebie samego, jakiejś zacności i powagi wielkiej, przez którą miłość wyszlachetniała i stała się błogosławioną. Ręka w rękę, z podniesionemi głowami i śmiałem okiem wróciliśmy do taboru, gdzie ludzie niepokoili się już bardzo o nas.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.