Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

ulgi pewnej, na myśl, że koniec podróży z każdym dniem będzie bliżej, że kilka miesięcy jeszcze, a ujrzymy tę Kalifornję, do której z takim trudem zdążamy.
Pierwsze dni podróży nie szły jednak zbyt pomyślnie. Za Missouri, aż do podnóża Gór Skalistych, step na ogromnych przestrzeniach wznosi się ciągle wgórę, bydło zatem pociągowe męczyło się łatwo i ustawało często. Przytem do wielkiej rzeki Plata nie mogliśmy się zbliżyć, bo, choć już i powódź opadła, ale to była pora wielkich łowów wiosennych, mnóstwo więc Indjan krążyło koło rzeki, czyhając na stada bawołów, ciągnące na północ. Służba nocna stała się ciężką i nużącą: żadna noc nie obchodziła się bez alarmów, zaś czwartego dnia po wyruszeniu z wideł rozbiłem znowu znaczny oddział czerwonoskórych rabusiów, w chwili, gdy chcieli uczynić „stampead“, to jest napad na nasze muły. Co jednak było najprzykrzejsze, to noce bez ognisk, bo, nie mogąc się zbliżyć do Platy, częstokroć nie mieliśmy czem palić, a właśnie rankami poczęły mżyć drobne deszcze, gnój więc bawoli, który od biedy mógł zastąpić drzewo, rozmiękł i nie chciał płonąć.
Ciągi bawołów napełniały mnie także niepokojem. Czasem widzieliśmy na widnokręgu stada po kilka tysięcy sztuk, idące, jak burza, naprzód i druzgocące wszystko przed sobą. Gdyby takie stado wpadło na tabor, zginęlibyśmy prawie bez ratunku. Na dobitkę złego step zaroił się teraz wszelkim drapieżnym zwierzem, albowiem za bawołami ciągnęły prócz Indjan straszne szare niedźwiedzie, kuguary,