Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.

wielkie wilki z Kanzas i indyjskiego terytorjum. Nad małemi strumieniami, przy których zatrzymywaliśmy się czasem na noclegi, widywaliśmy o zachodzie słońca całe menażerje, przychodzące pić po dziennym upale. Raz niedźwiedź rzucił się na naszego metysa Wichitę i, gdybyśmy mu nie nadbiegli ze starym Smithem i drugim przewodnikiem Tomem w pomoc, rozszarpałby go niezawodnie. Rozbiłem potworowi głowę toporem, którym uderzyłem z taką siłą, że trzonek z tęgiego drzewa hicoro pękł na dwoje; jednakże zwierz rzucił się jeszcze na mnie i padł dopiero wtedy, gdy Smith i Tom wystrzelili mu w ucho z karabinów. Srogie te bestje tak były zuchwałe, że nocą podchodziły pod sam tabor i że w ciągu tygodnia zabiliśmy dwóch, nie dalej jak o sto kroków od wozów. Psy czyniły wskutek tego od zmroku aż do świtania taki harmider, że oka nie było podobna zmrużyć.
Niegdyś kochałem takie życie i, gdy rok temu w Arkanzasie w większych jeszcze bywałem opałach, było mi właśnie jak w raju. Ale teraz, skorom sobie pomyślał, że tam na wozie moja ukochana żona, zamiast spać, drży o mnie i trawi swoje zdrowie niepokojem, odsyłałem do piekła wszystkich Indjan i niedźwiedzie, i kuguary, a natomiast pragnąłem w duszy zapewnić jak najprędzej spokój tej istocie tak wątłej i delikatnej, a tak uwielbionej, że na ręku chciałbym ją wiecznie nosić. Wielki też ciężar spadł mi z serca, gdym po trzech tygodniach takich przepraw ujrzał nakoniec białawe, jakoby kredą zamulone wody rzeki, którą teraz nazywają Republi-