Ale to jeszcze było daleko! daleko! Po dwóch dniach ruszyliśmy dalej i wkrótce zostawiwszy na południe Republican River, zdążaliśmy wzdłuż wideł Białego Człowieka ku południowym widłom Platy, leżącym w znacznej części już w Kolorado. Kraina stawała się za każdym krokiem górzystszą, i naprawdę byliśmy już w „kanjonie“, po obu brzegach którego piętrzyłyły się w dalekości wyżej i coraz wyżej granitowe skały, to stojące samotnie, to wydłużone i równe nakształt murów, to zmykające się ciaśniej, to odskakujące od siebie w obie strony. Drzewa też już nie brakło, bo wszystkie szpary i rozpadliny skał porosłe były karłowatą sosną i również karłowatą dębiną; gdzie niegdzie źródła dzwoniły po kamienistych ścianach; na owych murach skalnych skakały płochliwe wielkorożce. Powietrze było zimne, czyste, zdrowe. Po tygodniu febry ustały. Muły tylko i konie, zmuszone zamiast soczystą trawą Nebraski karmić się paszą, w której wrzos przemagał, chudły coraz bardziej i stękały coraz głośniej, ciągnąc pod górę ciężkie i ładowne wozy nasze.
Nakoniec pewnego popołudnia ujrzeliśmy przed sobą jakby jakieś majaki, jakby jakieś czubiaste chmury, nawpół roztopione w dalekości, mgliste, sine, błękitne — białe i złote na czubach, a ogromne — od ziemi do nieba.
Na ten widok krzyk powstał w całym taborze; ludzie powdrapywali się na dachy wozów, aby widzieć lepiej, zewsząd zaś brzmiały okrzyki: „Rocky Mountains! Rocky Mountains!“ Kapelusze powie-
Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.