Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

wały w powietrzu, a na twarzach malowało się uniesienie.
Tak Amerykanie witali swoje Góry Skaliste, ja zaś przysunąłem się do mego wozu i, przycisnąwszy żonę do piersi, raz jeszcze ślubowałem jej w duchu wiarę wobec tych niebotycznych ołtarzy Bożych, od których biła jakaś tajemniczość uroczysta, powaga, niedostępność i ogrom. Słońce właśnie zachodziło, i wkrótce mrok pokrył całą krainę, tylko te olbrzymy w ostatnich promieniach wydawały się jakby niezmierne jakieś stosy rozpalonego węgla i lawy. Później ta ognista czerwoność poczęła przechodzić we fiolet coraz ciemniejszy, a wkońcu wszystko znikło i zlało się w jedną ciemność, przez którą patrzyły na nas z góry migotliwe oczy nocy, gwiazdy.
Byliśmy jednak jeszcze przynajmniej o sto pięćdziesiąt mil angielskich od głównego łańcucha; jakoż drugiego dnia zniknął nam z oczu, zakryty skałami, potem znów ukazywał się i znów niknął, w miarę jak szły skręty naszej drogi. Postępowaliśmy zwolna, bo coraz nowe przeszkody tamowały drogę, a choć trzymaliśmy się, ile można, koryta rzeki, często, gdy brzegi stawały się zbyt strome, musieliśmy je objeżdżać i wyszukiwać przejść sąsiedniemi dolinami. Grunt w nich pokryty był szarym wrzosem i dzikim groszkiem, nieprzydatnym nawet dla mułów, a stanowiącym niemałą zawadę w podróży, albowiem długie a silne jego łodygi, wkręcając się w koła, utrudniają ich obrót.
Czasem trafialiśmy na rozpadliny i pęknięcia