Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

ziemi, niepodobne do przebycia, a długie na kilkaset jardów, które również trzeba było omijać. Raz wraz przewodnicy, Wichita i Tom, wracali, donosząc o nowych przeszkodach. Grunt jeżył się niespodzianie skałami, albo urywał nagle. Pewnego dnia zdawało nam się, że jedziemy doliną, gdy nagle dolinie zbrakło zamykającej ją krawędzi, a zamiast niej otworzyła się przepaść tak bezdenna, iż wzrok ze strachem ślizgał się i zlatywał nadół po prostopadłej ścianie, a głowę zawrót brał. Olbrzymie dęby, rosnące na dnie otchłani, wydawały się jakby czarne maleńkie krzaczki, a bawoły, pasące się między dębami, jak żuki. Pogrążaliśmy się coraz bardziej w kraj kamieni, złomów, rumowisk, urwisk i skał, narzucanych jedne na drugie z dzikim jakimś bezładem. Echa, odbite od granitowych sklepień, powtarzały po dwakroć i trzykroć przekleństwa woźniców i kwik mułów. Wozy nasze, które na stepie, wystając mocno nad powierzchnią gruntu, wydawały się ogromne i wspaniałe, tu wobec tych kamiennych pionów zmalały nam dziwnie w oczach i tak nikły w gardzielach wąwozów, jakby pożarte przez jaką olbrzymią paszczę. Małe wodospady, czyli tak zwane przez Indjan „śmiejące się wody“, tamowały nam co kilkaset kroków drogę; trud wyczerpywał siły nasze i zwierząt, a tymczasem, gdy chwilami właściwy łańcuch gór ukazywał się na widnokręgu, wydawał się zawsze równie odległy i mglisty. Na szczęście ciekawość przemagała w nas nawet nad zmęczeniem, a ciągła zmiana widoków utrzymywała ją w natężeniu. Żaden z moich ludzi, nie wyłączając