Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/202

Ta strona została uwierzytelniona.

znowu pas stepowy równiejszy, zieleńszy i bardziej żyzny. Gdy po dwóch dniach drogi nie zachorował nikt, myślałem, że już się skończyła nędza nasza. A czas był wielki po temu!
Dziewięciu ludzi zmarło, sześciu było jeszcze chorych; pod wpływem strachu zarazy karność zaczęła się była rozprzęgać; konie nam powyzdychały prawie wszystkie, a muły były podobniejsze do szkieletów zwierzęcych, niż do zwierząt, z pięćdziesięciu wozów, z którymi wyruszyliśmy z letniego obozu, już tylko trzydzieści dwa wlokło się po pustyni. Przytem, ponieważ nikt nie chciał iść na polowanie, z obawy, aby nie upaść gdzie zdala od obozu i nie pozostać bez pomocy, zapasy więc nieprzymnażane kończyły się. Od tygodnia już, pragnąc je zaoszczędzić, żywiliśmy się czarnemi wiewiórkami ziemnemi, ale cuchnące mięso ich uprzykrzyło nam się tak, iż z najwyższem obrzydzeniem braliśmy je do ust. Zresztą i tej nikczemnej strawy nie było poddostatkiem. Za jeziorami jednak zaraz zwierzyna stała się częstszą, a pasza obfitszą.
Spotkaliśmy znowu Indjan, którzy napadli nas wbrew swoim zwyczajom w biały dzień i na równym stepie, — że zaś mieli kilkanaście sztuk broni palnej, zabili nam czterech ludzi. Ja w zamieszaniu zostałem ranny w głowę toporkiem tak silnie, iż wieczorem tegoż dnia straciłem od upływu krwi przytomność. Ale byłem prawie szczęśliwy, że się tak stało, teraz bowiem Liljan pilnowała mnie, nie chorych, od których mogła dostać tyfusu. Trzy dni przeleżałem na wozie, i to były dobre trzy dni, bo by-