Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/206

Ta strona została uwierzytelniona.

nam się, że ich powiew świeży, pełen żywicznego zapachu jodeł, dolatuje nas przez zgliszcza, i że za kilka godzin dosięgniemy ich stóp kwiecistych. Na ten widok ludzie, wyniszczeni tą straszną pustynią i trudami, poczęli prawie od zmysłów odchodzić z radości: jedni padali na ziemię ze szlochaniem, drudzy wyciągali ręce ku niebu lub wybuchali śmiechem, inni pobledli, nie mogąc ani słowa przemówić. Oboje z Liljan płakaliśmy także z radości, która mieszała się we mnie ze zdumieniem, bom sądził, że najmniej sto pięćdziesiąt mil dzieli nas jeszcze od Kalifornji. A tymczasem góry śmiały się do nas przez zgliszcza i zdawały się, jakby przez czarodziejstwo jakie, przybliżać i pochylać ku nam, i zapraszać, i nęcić. Choć godziny wyznaczone na spoczynek nie minęły, ludzie ani chcieli słyszeć o dłuższem pozostaniu na miejscu; chorzy nawet, wytykając swe wyżółkłe ręce z pod dachów płóciennych, prosili, by zaprzęgać natychmiast i jechać. Raźno i ochotnie ruszyliśmy naprzód, a do świstu kół po zwęglonej ziemi łączyły się klaskania z biczów, śpiewy i okrzyki. O objeżdżaniu spalonego szlaku nie było i mowy.
Pocóż to i objeżdżać, skoro kilkanaście mil dalej była już i Kalifornja i jej cudne Góry Śnieżyste! Szliśmy więc naprzełaj. Tymczasem srzeżoga znowu z dziwną nagłością przesłoniła nam nasz widok promienny. Upływały godziny, widnokrąg stawał się coraz krótszy: wreszcie słońce zaszło, zrobiła się noc, gwiazdy zamigotały niewyraźnie na niebie a my ciągle jechaliśmy naprzód. Góry były jednak widocznie dalej, niż się zdawały.